Wspomnienia Weroniki Maszewskiej z d. Gularowskiej
Weronika Maszewska opisuje pogrom we wsi Sielec 12 lipca 1943 r. Tego dnia odbywała się pierwsza komunia święta jej młodszego brata, Zygmunta. Byli wówczas świadkami, jak Niemcy pomagali swemu rodakowi przeprawić się przez rzekę Ługa (wyjeżdżał z rodziną do Niemiec). To ich uratowało, bo w tę niedzielę pomordowano Polaków w prawie wszystkich kościołach. Popołudniu spotkali swego proboszcza, ks. Stanisława Kamińskiego, który ostrzegał wszystkich, żeby uciekali do Włodzimierza, bo banderowcy mordują Polaków, zabili już jego gosposię. Nie chcieli uwierzyć, że robią to ich sąsiedzi. Pochowali się w zbożach, w stodołach. Następnego dnia Weronika z koleżankami wybrały się pieszo przez pola do Włodzimierza, żeby zobaczyć, co się dzieje z tymi Polakami, którzy uciekają wozami. W mieście zastały kompletny chaos, ulice zatłoczone, pełno furmanek z dziećmi i rannymi ludźmi. Postanowiły wrócić, żeby odradzić rodzinom wyjazd. Po drodze autorka dowiedziała się, że jej matka z czwórką dzieci już tam pojechała. Gdy dotarła do domu, zastała powybijane szyby, zniszczone obrazy, rozszabrowane rzeczy, a w oborze dużo krwi i ochłapów mięsnych. W pierwszej chwili myślała, że zabili jej ojca, ale okazało się, że to był tucznik. Wtedy zjawił się jej szkolny kolega, Lońka Zasadko – sąsiad Ukrainiec, który powiedział, gdzie schował się jej tata, i że ich z sobą skontaktuje. Gdy ojciec przyszedł, spakowali trochę odzieży, zabrali krowę i poszli rowami do Włodzimierza. Weronika namówiła kolegę, by jechał z nimi. W mieście odnaleźli rodzinę u znajomych kolejarzy. Po dwóch tygodniach przyjechała matka Lońki, by wrócił do domu, bo są żniwa. Pojechał, ale jego stryjeczny brat, Marian Zasadko, razem z innymi banderowcami przyszli po niego i więcej go już nikt nie widział. Jego matka miała pretensje, że gdyby nie wyjeżdżał, toby żył. Autorka też miała wyrzuty sumienia.